„KARMISZ SZALEŃSTWO, A ONO ŻYWI SIĘ TOBĄ” — przyśpiewka Rumpelsztyka z Once upon a time.
***
Gryzą mnie pokrwawione ubrania. Z trudem
powstrzymuję się od zerwania ich z siebie jak furiat. Zaczynam kołysać się na
krześle, a w głowie wciąż gra mi irytująca, ale wpadająca w ucho melodia,
nucona nagminnie przez Guliwera. „Nocą stare cmentarzysko zmienia się w
obozowisko. Trupie czaszki z okolicy to półmiski tej dziewicy”. Wystukuję na
blacie jej rytm, dygocząc.
Budzę się gwałtownie, jak po mrożącym krew
w żyłach koszmarze. Błądząc dłońmi po tułowiu, w wyjątkowo idiotyczny sposób
sprawdzian, czy wszystko jest na swoim miejscu. Żelazna logika gra pierwsze
skrzypce. Żadnej krwi. Żadnych dziur. W porządku. To był koszmar, tylko
koszmar. Na szczęście ostatnio mi tak one nie dokuczają, zwłaszcza te najgorsze
i najbardziej kołujące — ze snem w śnie. Kiedy nigdy tak naprawdę nie ma
się pewności, co było tylko snem, a co zdarzyło się naprawdę.
Nie myślę o tym dłużej, bo zdaję sobie
nagle sprawę z tego, że coś nie gra. Biorąc pod uwagę mój refleks szachisty,
względnie szybko dociera do mnie absurdalność sytuacji.
Leżę na lodowatej podłodze, którą wyłożono
szarawymi płytkami. Ręce znów trzymam sztywno wzdłuż tułowia — niczym
ułożony w trumnie nieboszczyk. Burzę na chwilę ten ład, próbując znaleźć
komórkę. Nic z tego. Jak ją zgubiłam... Mama mnie ukrzyżuje głową w dół.
Wzrok wbijam w sufit, niegdyś zapewne
biały, i niemal się nie ruszam. Mam mętlik w głowie, reaguję z jeszcze większym
opóźnieniem niż zazwyczaj. Z zaintrygowaniem marszczę brwi i podkurczam nogi. Z
nadzieją spoglądam na swój strój, wierząc ślepo, że może nieco rozjaśni mi
sytuację. Mam na sobie długą prawie do kolan, niebieską szatę. Dziwne. Nerwowo
sprawdzam, czy włożyłam bieliznę. Znów wszystko w porządku. Pojawiają się
skojarzenia ze szpitalem, słusznie? Szumi mi w uszach, nie trawię tego uczucia.
Podpieram się dłońmi o podłoże i zostaję w takiej pozycji. Miałam wypadek i
trafiłam do szpitala? Czy rodzicom i Laurze nic się nie stało?
Rozglądam się dookoła — uderza we mnie
pustka. Gdy na próbę wstrzymuję oddech, panuje niemal śmiertelna cisza. Przeraża
mnie myśl, że jako lunatyk pałętam się po nieczynnych oddziałach. To całkiem
logiczne, choć nie brakuje i luk. Sekcje z pewnością z niejednego powodu
zamykano na klucz. Lunatykując, nie rozbroiłabym przecież zamka. Nawet z
premedytacją i pełną trzeźwością nie potrafiłabym się nigdzie włamać, choćby
uzbrojona w legendarną wsuwkę do włosów. Niewątpliwie przydzielenie mnie w
zeszłym roku na Obozie Herosów do domku Hermesa było nielogiczne.
— Jest tu ktoś? — pytam odruchowo,
częściowo się podnosząc.
Czuję się naprawdę głupio, ale to jedyne,
co przychodzi mi do głowy. Zawsze ze znajomymi naśmiewam się z bohaterów
horrorów, którzy zadają tak infantylne pytania. Zupełnie jakby morderca miał
odkrzyknąć: Tak, jestem Horacy
i planuję cię zabić. Właśnie zamawiam pizzę. Chcesz zjeść wspólnie swój ostatni
posiłek? Nie jestem pewna, czy wolę szukać wyjścia w samotności, czy znaleźć
bratnią duszę. Kto wie, na kogo można trafić w takim miejscu? Może lepiej
siedzieć cicho i udawać, że się nie istnieje, niczym Harry Potter w ciasnej
komórce pod schodami? No chyba że się ma zaawansowaną klaustrofobię.
Dziewczyno, nie panikuj. Czołgam się w
stronę ściany, by podeprzeć się o nią. Tak, bezpieczniej. Lepiej osłaniać
plecy. Nie czuję się zbyt dobrze, kręci mi się w głowie. Rozmasowuję pulsujące
skronie, w których dudni krew. Nogi mam jak z przysłowiowej waty, ledwo nimi
poruszam. Potrącił mnie autobus czy co? Och, Lena, bez patosu.
Wiodę wzrokiem dookoła w poszukiwaniu
czegokolwiek, co mogłoby pomóc. Pomalowane jasnoniebieską farbą, obdrapane
ściany nic mi nie podpowiadają. Tablice ogłoszeń świecą pustkami. Wzdycham pod
nosem, podnosząc się. No to chodźmy w lewo. Jedną ręką nadal podtrzymuję się
ściany, tak dla pewności.
— Zgubiłaś coś.
O mój Boże. Niemal podskakuję z
zaskoczenia, słysząc cichy pomruk za sobą. Przez chwilę towarzyszy mi myśl, że
może lepiej w ogóle się nie oglądać, tylko od razu czmychać, gdzie pieprz
rośnie. Jednak odwracam się z zaintrygowaniem, zaciskając mocno zęby. Czuję, że
gorzko pożałuję.
Przede mną stoi wysoka, zakapturzona postać
w długiej, prawie ciągnącej się po ziemi, ciemnej pelerynie. Na wychudzoną,
trupio-bladą twarz padają cienie. Prezentuje się tak upiornie, że odnoszę
wrażenie, że mam do czynienia z wysłannikiem z zaświatów. Niech będzie jak u
Pratchetta, nie Eriksona... Dostrzegam pojedyncze kosmyki platynowych włosów,
które opadają na szerokie czoło przybysza. Sympatyczne towarzystwo, muszę
przyznać.
— Dzień dobry — witam się.
Tajemniczy on przeszywa mnie spojrzeniem
przeraźliwie pustych oczu. Jak u nieboszczyka. Wyczuwam wstrętną woń naftaliny,
choć zmysł powonienia na ogół na niewiele mi się zdaje przez wieczny katar
alergika.
— Zgubiłaś coś — powtarza mężczyzna
beznamiętnie, ledwo widocznie poruszając ustami.
Wargi ma sine, jakby zamarzał, ale nie
trzęsie się ani odrobinę. Tkwi nieruchomo ze splecionymi przed sobą dłońmi o
długich, szczupłych palcach, niczym u pianisty albo złodzieja.
— Słucham? — wyduszam z siebie w
końcu.
Coś utrzymuje mnie w bezruchu. Nie mogę lub
nie chcę nawet drgnąć.
Nieznajomy wyciąga powoli rękę i wskazuje
miejsce za moimi plecami. Marszczę odruchowo brwi, lecz podążam za wskazówką
wbijam wzrok w wytypowany fragment podłogi. Dostrzegam niewielki, srebrny
łańcuszek. Podnoszę go z zaciekawieniem, po czym odpowiednio obracam. Na
niewielkim trójkącie wygrawerowano A.V. Litery są zapisane prostą, wyraźną
czcionką.
— To nie moje — tłumaczę, wpatrując
się w subtelną ozdobę.
— Twoje — stwierdza z odrzucającą
pewnością, a, gdy spoglądam na niego, widzę, jak kąciki śliwkowych ust unoszą
się nieznacznie. — To inicjały, Leno Mikler. Wiesz czyje, tylko odrzucasz
ten fakt. Bo łatwiej. Taka kapryśna cecha natury człowieka, moja droga.
W mojej głowie automatycznie zapala się
ostrzegawcza lampka. Wykonuję niewielki krok w tył, w nogach czuję mrowienie.
Nie jestem pewna, czy podświadomość zaleca mi ucieczkę, czy podsyca
zainteresowanie niecodzienną sytuacją. Zaciskam dłoń na naszyjniku, a
przydługie paznokcie wbijają się boleśnie w skórę na nadgarstku.
— Kim... pan jest? Skąd mnie pan zna? To nie Sense8. Gdzie jesteśmy?
Inicjały? V wskazuje na obcokrajowca, nikt nie
przychodzi mi do głowy. — Kiedy się stresuję, jąkam niemiłosiernie i plotę
bzdury, gubiąc się we własnych wypowiedziach. Dlatego nie oczekuję nawet, by
rozmówca się w nich odnalazł.
— Dużo tego, bardzo dużo. Od zawsze
sądziłem, że ludzie tracą mnóstwo czasu na niepotrzebne pytania. Jakby
oczekiwali, że odpowiedź na nie przyjdzie sama, od razu, zrozumiała i jasna jak
słońce. Ale ty chyba nie jesteś naiwna, prawda?
Nie, wcale... Rozglądam się dookoła,
ale korytarz nadal świeci pustkami, a głośny wrzask mimo wszystko wydaje się
niewskazany. Próbuję wyczytać coś z twarzy dziwacznie ubranego mężczyzny.
Wygląda przecież, jakby urwał się ze spektaklu o Hrabim Draculi. Lubię czarny
humor, ale w filmach i książkach, a nie w prawdziwym życiu. Takie żarty
przyprawiają mnie o dreszcze —
mam dość zabawy w zagubioną, chorą Lenę.
— Od pytań wszystko się zaczyna — szepczę
pod nosem, nie mając obranego celu. Drżę niemiłosiernie. Kocham się w Alicji w Krainie Czarów, ale
nie znoszę absurdalnych sytuacji rodem z tej książki, bo popełniam w nich
jeszcze bardziej irracjonalne pomyłki. — Pomoże mi pan? Czy mam iść dalej? To
bardzo... dezorientujące? A pan wszystko komplikuje swoją... aparycją?
Oczywiście może się pan ubierać, jak się panu żywnie podoba,
naturalnie...
— Sugerujesz, młoda damo, że ubrałem się
nieadekwatnie do sytuacji? — pyta, taksując wzrokiem swoją pelerynę i całkiem
niewinnie wzruszając ramionami. Co złego, to nie ja.
— Może bym odpowiedziała, gdybym...
wiedziała, jaka to sytuacja? Panu szkoda życie na pytania, a mnie na rozmowy,
które nic nie wnoszą. Pomoże mi pan? Pracuje tu pan? Zabawia dzieci w tym...
interesującym stroju?
— Przeraża mnie częstotliwość pojawiania się
w twoich wypowiedziach zwrotu pan.
To taka odruchowa kurtuazja czy wyglądam aż tak staro?
Kilka razy otwieram i zamykam usta,
nadymając się jak ryba. Gdy
ekscentryczny nieznajomy spyta z błyskiem w oku, na ile lat wygląda, wywieszę
białą flagę w geście kapitulacji. Bądź padnę trupem. Tak ewentualnie... Dłonie mi się trzęsą, więc nerwowo
zaciskam je na śliskim materiale stroju.
— Powiedziałem ci więcej, niż myślisz.
Założysz ten naszyjnik czy mam sobie jeszcze trochę poczekać? — Wzdycha
teatralnie, marszcząc sugestywnie brwi. — Może oczekujesz specjalnego
zaproszenia?
Nie znoszę takiego tonu. Nie mam zamiaru
powtarzać bez końca, że naszyjnik nie należy do mnie. Po prostu zawieszam
łańcuszek na szyi, nie wiedząc właściwie, dlaczego to robię. Chyba nie tylko
dla świętego spokoju. Doznaję dziwnego uczucia — banalnego i patetycznego
wrażenia, że dopiero teraz znajduje się on na swoim miejscu. Blisko mojego
serca.
— Współpraca popłaca, dziewczę — przypomina
mężczyzna karcącym tonem zawiedzionego wychowawcy, który spodziewał się więcej
po jednym z uczniów. Jego blada, koścista dłoń nurkuje w kieszeni peleryny. Po
chwili wyciąga ją, o dziwo pustą, po czym do mnie wysuwa. — Mam poprowadzić się
za rękę, młoda damo?
Może frytki do tego? Wykrzywiam usta w
wymuszonym uśmiechu.
— To konieczne? Ukryta kamera, test? Coś
takiego? — mruczę. — Nie lubię pranków.
Wykonuję kolejny krok w tył, sięgając po
naszyjnik. Może powinnam go zdjąć? Może należy do tego pana? Może to jakiś
dziwny prezent? Potrząsam głową i wydaję z siebie krótkie westchnięcie.
— Nie rozumiem — niemal szepczę,
niespokojnie wiodąc wzrokiem dookoła. Jednak nie myślę o ucieczce, ani przez
sekundę, choć wydaje się to absurdalne. Jak cała sytuacja. — Boże, narzekam jak
dewotka, ale nie mam siły.
Mężczyzna w oczekiwaniu przysuwa bezkrwistą
dłoń jeszcze bliżej. Przeklinając w myślach własną głupotę, biorę tajemniczego
nieznajomego za rękę. Czuję się jak naiwne dziecko, które złapało się na
sztampowe zaproponowanie podwózki do domu. Przy pierwszym kontakcie spodziewam
się lodowatej, przyprawiającej o dreszcze skóry, ale zostaję mile
zaskoczona.
Od dłoni mężczyzny bije przyjemne ciepło,
tak kolidujące z groteskową aparycją. Nadal niepokoi mnie jego puste
spojrzenie, choć nic nie mówi, nie przekazuje, nie odzwierciedla — chyba to w
tych ciemnych oczach zdaje się najbardziej przerażające. Wolałabym czystą
nienawiść — wiedziałabym, na czym stoję, i zdecydowałabym się na racjonalną
ucieczkę lub wrzask a'la banshee, który czai się już od samego początku,
czekając na chwilę sławy.
— O czym myślisz? — mężczyzna zadaje
krótkie, acz wymowne pytanie, ściskając nieznacznie moją dłoń.
Jakaś część mnie nagminnie powtarza
komendę: wiej! Jeszcze nie
jest za późno — kolejna
dodaje swoje trzy grosze. To
zupełnie nielogiczne — wtrąca
się nawet ta pragmatyczna, najbardziej odpowiedzialna cząstka Leny
Mikler.
— Nie jestem pewna — odpowiadam
szybko, wiedząc, że zawsze, gdy długo się namyślam, jeszcze bardziej nie wiem,
co tak naprawdę uważam. — O wszystkim i o niczym? Chaos i pustka?
— Ciekawy z ciebie rozmówca, młoda damo —
stwierdza rzeczowo, kiwając głową. Na demonicznej twarzy kwitnie delikatny,
jakby stonowany uśmiech sympatii. — A co widzisz? Tego też nie jesteś pewna?
Szala przechyla się w stronę chaosu czy pustki? Równowaga nie istnieje. To
brednie dla głupców… idealistów, którzy nawet w złu chcą widzieć pożytek.
Nie muszę nawet chociażby pokrótce
rozejrzeć się po korytarzu. Pamiętam aż nazbyt dobrze wysokie, niemal nagie
ściany, pojedyncze krzesła, stolik, gdzieniegdzie skromne tablice ogłoszeń oraz
niewielki strumień światła w głębi holu.
— Szpital. Wydaje się zwyczajny, tak na
pierwszy rzut oka, szpital jak szpital. Ale coś jest nie tak. Nie chodzi o tę
ciszę, opustoszenie i mój stan. Po prostu dałabym sobie głowę uciąć… no może
rękę, że coś nie gra i to na poważnie. Gdyby nie to, nie rozmawiałabym z panem,
a już na pewno nie trzymałabym pana za rękę. — Na moment przymykam oczy. Czuję
napływające do nich łzy. Ściska mnie w gardle. — Wydaje się to jeszcze bardziej
niedorzeczne, gdy wyszło na światło dzienne.
— Jeśli nie przestaniesz mówić tak
oficjalnie, oboje sfiksujemy. — Hipokryta? — Zamiast dbać o odpowiednie
maniery, zwróciłabyś uwagę na drzwi — doradza.
Nie potrafię odgadnąć, co kryje się za
wyrazem tej nieprzeciętnej twarzy. Musi coś wyrażać, jak każda, choć za
pozornie nieprzenikalną, starannie tworzoną osłoną.
Zanim pytam, o czym mówi, ponawiam
oględziny, by nie wyjść na nierozgarniętą. Zirytowana wzdycham pod nosem, gdy
dostrzegam rząd drzwi. Ciekawe. Nie było go wcześniej — to akurat mogę
stwierdzić z pewnością. Wariuję? Tracę zmysły i mam niezrozumiałe halucynacje?
Może ekscentryczny nieznajomy to tylko wytwór mojej upośledzonej wyobraźni?
Tłamszę chęć uszczypnięcia się w rękę,
ponieważ wiem, że to bezcelowe. I najzwyczajniej w świecie głupie. Wykrzywiam
mimowolnie twarz, ponownie kierując wzrok na towarzysza.
— Które wybierasz? — pyta mężczyzna,
pokazując na pięcioro drzwi umiejscowionych w niewielkich odległościach przy
przeciwległej ścianie. — Śmierć naturalna? Choroba? Wypadek? Samobójstwo?
Morderstwo i zabójstwo?
To głoszą pomalowane na biało tablice —
dziwi mnie wciąż świeży, intensywny zapach farby. Krwistoczerwony kolor napisów
przywodzi na myśl same przerażające rzeczy. Za dużo myślę o śmierci. Powinnam
skupić się na życiu.
Po co wyodrębnili morderstwo i zabójstwo?
Różnica jest spora, ale nie zawsze ma znaczenie. A śmierć naturalna? To już w
ogóle, bez sensu…
— Proszę pana, to n a p r a w d ę mnie nie
śmieszy — jęczę ochrypłym głosem.
— Mnie także. N a p r a w d ę —
przedrzeźnia. Po tej deklaracji wzdycha, jakby ze znużenia. — Wybieraj. Myślę,
że pierwsze spokojnie możesz sobie odpuścić. Bo jesteś zwykłym człowiekiem,
prawda?
Nie, surykatką.
Złudzenie pęka jak bańka mydlana. Siła,
która wcześniej trzymała mnie w ryzach, nie daje już rady. Kręcę głową z
niedowierzaniem, nienaturalnie szybko mrugając i bez słowa wyjaśnienia
wymijając towarzysza. Próbuję iść szybko, ale nagłe, dziwne ukłucie w boku mi
to uniemożliwia. Co się stało? Obraz staje się coraz bardziej niewyraźny, moja
głowa pęka. Dom wariatów. Podążam jednak dalej, zacisnąwszy uparcie zęby i
znalazłszy w sobie resztki ikry, która wcześniej drzemała.
Nic nie ulega zmianie — typowy korytarz
ciągnie się w nieskończoność. Słyszę głos mężczyzny. Chyba mnie woła. Myśli, że
się cofnę? Niedoczekanie. Wprawdzie nieznajomy nie jest szczególnie nachalny i
zacięty, ale ma w sobie coś przekonującego. Zaciskam drobną dłoń na naszyjniku,
mając ochotę zerwać go jak najprędzej. Jednak nie potrafię pozbyć się ozdoby,
bo czuję, że wiele dla mnie znaczyła. Może nieznajomy w pewnym stopniu ma
rację? Nie wszystko składa się na okrutne, horrendalne kłamstwo?
W zamyśleniu wpadam na… Z moich ust
wydobywa się gardłowy wrzask, którego nie zdołałam powstrzymać. Przeraźliwie
krzyczeć to akurat potrafię.
— Jjjak? — mruczę.
Mężczyzna marszczy czoło z politowaniem, a
ja nerwowo taksuję otoczenie, chcąc zyskać na czasie. W oczy rzuca mi się
stojąca w rogu miotła.
— Nawet nie próbuj. Tylko zrobisz sobie
krzywdę, znając życie — ostrzega znajomy nieznajomy, a żal bije od niego
nachalnie. — No wiesz, potkniesz się po drodze czy coś. Jak to ty. I nie
uciekaj, bo to totalnie bez sensu. Ten korytarz będzie ciągnął się bez końca.
Zdumiewa mnie zróżnicowanie jego składni,
jakby na osobę zakapturzonego składało się kilka urozmaiconych osobowości.
Począwszy od współczesnego nastolatka, a skończywszy na szanowanym profesorze
prestiżowej uczelni.
— Jeśli mi pan zaraz nie wytłumaczy, o co
chodzi w tym wszystkim, zacznę krzyczeć — zapowiadam drżącym głosem, czując się
jak wyjątkowy imbecyl.
— Po pierwsze, tłumaczę. Po drugie,
czy masz powód do krzyku? —
odbija piłeczkę, uśmiechając się lubieżnie. —
Po prostu wybierz drzwi. Możesz próbować po kolei je otwierać, kiedyś
trafisz.
— Ja żyję —
oznajmiam.
— Wybierz drzwi — upiera się nieznajomy.
— Nie umarłam — zapewniam, już z mniejszą pewnością. — Oddycham. Zimno mi. Czuję ból,
mnóstwo bólu.
— Wybierz drzwi — powtarza.
— Nie. Umarłam.
— Wybierz. Drzwi.
Ze zrezygnowaniem podchodzę do drugiej
pary, po czym wbijam wzrok w wymowny szyld: CHOROBA.
Próbuję uspokoić galopujące myśli, które krążą niebezpiecznie wokół śmierci.
Makabrycznych jej odsłon, stosów ciał i nieludzkich eksklamacji.
— Wciąż to czujesz, co? Czujesz, że to
żaden żart, a ja nie kłamię —
ocenia mężczyzna.
— Wie pan, o które chodzi, prawda? — pytam, mimo że jeszcze nie wiem, jak
odbieram całe zajście.
Wierzę w wiele nadnaturalnych zjawisk,
duchy, życie pośmiertne, a wszystko łączy
się dracznie z zaistniałą sytuacją. Po prostu to czuję, stojąc nieruchomo i
myśląc — stanowczo zbyt wiele — co powinnam uczynić. Spoglądam na
towarzysza — kiwa głową. Wysyłam
mu jednoznaczne spojrzenie — to dlaczego nie może mi pan
powiedzieć i zakończyć ten cyrk? Nie
odpuszczam, ale nie dociera do mnie żadna odpowiedź.
Biorę głęboki oddech i unoszę bladą,
piegowatą dłoń, którą szpeci zaczerwieniona wysypka alergika.
— Nie umarłam — szepczę. — Nie umarłam?
Nieznajomy widocznie nie zamierza się
odzywać, więc naciskam klamkę, chcąc zamknąć oczy, by nic nie widzieć, przede
wszystkim efektów kolejnych działań. Drzwi ani nie drgają, dlatego próbuję
jeszcze raz. Okej, okej, to nic. Pierwsza opcja wydawała mi się wcześniej
całkiem prawdopodobna, przynajmniej na tle pozostałych — mniejsze zło? Co ja robię?
Rzeczywiście myślę, że tabliczki dotyczą tego, jak umarłam? Niedorzeczne, ale...
Czytam stanowczo za dużo książek fantasy. Hej, Pratchett! Przecież oddycham i
czuję ból, jak już mówiłam towarzyszowi od siedmiu boleści.
Podchodzę do kolejnych drzwi, bez
najkrótszego słowa przekazującego sprzeciw czy zdziwienie. Już nie ucieknę, za
późno, trochę konsekwencji. Chcę mieć wszystko jak najprędzej za sobą, porzucić
niczym starą, nudną zabawkę.
Nie mogę sobie przypomnieć, co robiłam
wcześniej, czego dotyczy moje ostatnie wspomnienie. Wydaje się równie martwe co
rzekomo ja. Wszystkie zlewają się w całość, niezrozumiałą. Już niczego nie
jestem pewna, pewność zostawiłam daleko za sobą.
WYPADEK. Cóż, ostatnio często się zdarzają. Nigdy
nie wiadomo, kiedy na ciebie wypadnie i nie zdążysz zareagować, nim wylecisz
przez przednią szybę samochodu. To muszą być te drzwi, nie ma innej opcji,
muszą. Błądząc myślami przy rodzinie i Mai, próbuję je otworzyć, ale także
bezskutecznie. Dziwnie zawiedziona, jeszcze bardziej przestraszona, idę dalej,
unikając wzroku towarzysza jak ognia. Czuję się niepewnie — świadoma, że prowadzi bacznie
obserwacje.
SAMOBÓJSTWO. Już mam kontynuować marsz, pomijając ten
przystanek, gdy coś mnie zatrzymuje. Nigdy nie mów nigdy?
Nie muszę nawet wyciągać ręki — drzwi otwierają się z cichym
łoskotem.
Kręcę z niedowierzaniem głową, jakby ten
infantylni gest miał tajemniczą moc i mógł sprawić, że wszystko, w co nie chce
wierzyć, rozpłynie się w nicość. Nigdy bym tego nie zrobiła, nigdy,
przenigdy.
Nie wiem, jakim cudem utrzymuję się wciąż
na nogach. Machinalnie usiłuję otwierać pozostałe drzwi i szukać nowych, ale to
jak włamywanie się do skarbca bez znajomości jego rozkładu. Po mojej twarzy
spływa zimny pot — dobrze, że nie
krwawy. Nie ogarniam wszechogarniającego mnie uczucia, że poznałam prawdę i
tylko prawdę.
Chłodne kalkulacje nie mają żadnego sensu,
więc uderzam pięścią w ścianę — dla szalonego eksperymentu. Gdy przeszywa
mnie ból, zaciskam mocniej dłoń. To nie było szczególnie mądre. Czuję się
trochę jak desperat-masochista.
— Chyba trafiłam do szpitala, bo mi
wyparował mózg — mruczę.
— Niegłupia konkluzja — ocenia
mężczyzna, a ja mam ochotę wywrócić oczami.
Przygląda mi się on z litością, co sprawia,
że najchętniej wysłałabym mordercze spojrzenie w tamtą stronę, ale wątpię w
jego siłę. Rachityk o dziecięcej twarzy nie nadaje się na straszydło.
— Trochę odwagi — zachęca. —
Przejście przez próg jeszcze nikogo nie zabiło.
— Spierałabym się — szepczę, ale,
teoretycznie nie mając nic do stracenia, decyduję się na przejście dalej.
Ostatni raz oglądam się za siebie i
zaskoczona stwierdzam, że zostałam zupełnie sama. Nie pozostał żaden ślad po
surrealistycznym mężczyźnie o otępiałym spojrzeniu smutnych oczu.
— Proszę pana? — nawołuję. —
Panie... kosiarzu bez kosy?
Uderza we mnie samotność — mam ochotę
wołać żałośnie mamę, jak mała dziewczynka, która zgubiła się w ogromnym
hipermarkecie przypominającym skomplikowany labirynt z pułapkami na każdym
kroku, tylko czyhającymi na bezbronne dzieci.
Po drugiej stronie dalej rozciąga się
szpitalny korytarz, jakby przez sam jego środek postawiono ścianę i wstawiono
drzwi. Już chyba za późno, by się wycofać — zwłaszcza że podpadałoby to
zapewne pod poddanie. Prędzej zwariuję, biegając starą, niezmienną drogą.
Maszeruję sztywno i niepewnie jak żołnierz,
który zmuszony stawia się na zbiórkę — zwiastującą długą, może nawet
wieczną, rozłąkę z wszystkim, co mu drogie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie coś więcej, a obiecuję, że nie tylko ja na tym zyskam.