Wciąż odczuwam chłód, więc, obejmując się
ramionami, opuszkami palców gładzę wyskakującą na nich gęsią skórkę. Znów się
odwracam, niepewna słuszności swych poczynań. Nie wiem, co chciałam zobaczyć.
Waham się nieskończenie wiele razy. Zdezorientowanie osiąga apogeum, kiedy nie
widzę za sobą drzwi, przez które tu weszłam. Mam wrażenie, że gdy wykonam
kolejny krok, grunt osunie mi się spod stóp. Chwieję się niebezpiecznie na
wiotkich nogach, jedną ręką podtrzymując się ściany.
Do moich uszu niespodziewanie dociera
gwar — jakbym wyszła z dźwiękoszczelnego pokoju. Mijają mnie ludzie,
ubrani jak ja, nieobecni. Snują się po korytarzu niczym zjawy, widocznie bez
celu. Nic nie mówią, a ich beznamiętne twarze przypominają zimnokrwiste maski.
Pytam się kilkokrotnie o drogę, starając się być miła, bo kto wie, jak mogą
zareagować. Nikt nie odpowiada, nawet nie zwracają na mnie najmniejszej
uwagi — jakbym mówiła do ściany. Żadnej reakcji, zupełnie. Nie powinnam
się nad sobą użalać, wiem, muszę wciąć się jak najprędzej w garść. Otrzeć łzy z
policzków i unieść dumnie głowę. To jedyna droga, którą warto podążać, nawet
kulejąc. Z pewnością mam wiele ze zbitego psa z podkulonym ogonem.
Towarzysze stoją na przykład w całkowitym
bezruchu, jakby popadli w katatonię i pomylili miejsce z Eichen
House. Inni tworzą długą, krętą kolejkę, której początek sięga
recepcji. Zwrócić się o pomoc do siedzącej przy niej kobiety? Dlaczego nie?
Jednak, gdy tylko robię drobny krok w tamtą
stronę, spogląda na mnie groźnie kilku funkcjonariuszy. Mają na sobie czarne
uniformy, z ręki do ręki przekładają policyjne pałki. Unoszę ręce w poddańczym
geście i posłusznie drepczę na koniec kolejki, woląc nie myśleć o panujących tu
zasadach. Czuję się jak protagonistka fantasy niskiej klasy, która nie chce uwierzyć
w magię, przez co jeszcze bardziej komplikuje sobie, i innym, życie, odwlekając
to, co i tak nieuniknione.
Przede mną ustawiła się wysoka, smukła
dziewczyna o długich blond lokach. Uparcie wpatruje się w swoje nadgarstki.
Stoję tak blisko, że widzę świeże blizny na nich. Nawet gdyby nie napis na
drzwiach, domyśliłabym się, o co chodzi. Samobójstwo... Co to wszystko może
oznaczać? Naprawdę powinnam się bać? Czuję czyjąś dłoń na ramieniu, więc
instynktownie się odwracam.
Uśmiecha się do mnie całkiem sympatyczny
brunet. Zza okularów z grubymi, czarnymi oprawkami jego błękitne oczy lustrują
moją osobę. Cera chłopaka jest blada, ale nie trupio-blada jak u mężczyzny w
pelerynie. Wszystkie elementy niemal składają się na mojego ojca. Na Boga, tak
bardzo go przypomina... Czuję bolesne ukłucie w sercu na wspomnienie rodziny.
Gdzie jesteście?
Nie ruszam się nawet, gdy nagle nieznajomy
młodzieniec mnie przytula. Delikatnie, niemal z matczyną czułością. Dzięki temu
nie mam wrażenia, że zaraz wbije mi sztylet między żebra. Odsuwam się dopiero
po chwili, czując się nieswojo i mając duszności. Nie lubię, gdy ktoś
przekracza moją rozległą strefę osobistą. Chłopak przeprasza mnie speszony, ale
nie przestaje się uśmiechać. Emanuje od niego ulga. Zupełnie nie wiem, jak to
odebrać, zareagować. Próba dokonania brutalnego mordu mniej by mnie zaskoczyła.
I zdeprymowała.
Wracamy do kontaktujących. W oczy rzuca mi
się plakietka na jego ciemnoniebieskiej koszulce, przypominającej moją szatę.
Tylko że ja nie dostałam spodni. Odczytuję jedynie zapisane największą
czcionką: IKER ARCANA.
— Znamy się? — pytam z inteligencją i
wdziękiem kalarepy.
— To skomplikowane — wyjaśnia. —
Ach, Lena, tamujesz przejście.
Zanim mam okazję spytać, skąd zna moje
imię, ponownie napotykam nieprzyjemne spojrzenia uzbrojonych ochroniarzy.
Wybrzuszenia w ich kieszeniach sugerują, że mają w zanadrzu bardziej
śmiercionośną broń, niż wcześniej myślałam. Stękając, odwracam się machinalnie
na pięcie. Niemal wywracam się do tyłu, gdy spostrzegam, że znajduję się tuż
przed recepcjonistką. Miewam idiotyczne sny...
Szczerze się nieumyślnie, obserwując
kobietę w średnim wieku. Ma turkusowe włosy spięte w niedbały kok na czubku
głowy i oczy tego samego koloru. Czyżby soczewki? Pracownica nie zwraca na mnie
uwagi — skupiona pisze w zeszycie. Jedną dłonią wystukuje o blat melodię,
która wydaje się znajoma. Kiedy coś wyraźnie nie gra, liczę palce kobiety.
Sześć. Choroba? Operacja? Powtarzam tę czynność parokrotnie, z
pewnością komicznie wytrzeszczając oczy. W tym zagubieniu stanowiłabym niezłą
atrakcję dla spragnionych wrażeń turystów.
Recepcjonistka wychyla się i przykleja mi
na piersi plakietkę z moim zdjęciem i danymi osobowymi. Uśmiecha się na siłę,
ukazując szereg drobnych zębów z uszkodzonym szkliwem. Ruchem ręki pokazuje,
bym ustąpiła miejsca pozostałym oczekującym. Traktuje mnie jak straszną
egoistkę.
— Ale... — Nie mam szansy nawet
dokończyć, bo grozi wezwaniem ochroniarzy. Nie omieszka także westchnąć z
zażenowaniem.
Odchodzę, modląc się, by tajemniczy Iker Arcana
nie zniknął jak jego zakapturzony poprzednik. Ogarniają mnie złe przeczucia,
ale, o dziwo, brunet sam mnie znajduje. Czekam, aż się odezwie — mam cichą
nadzieję, że okaże się względnie normalny. Tak, przydałoby się chociażby trochę
normalności.
— Za dużo wrażeń? — chłopak zaczyna od
retorycznego pytania. — Pewnie Ty jeszcze z tobą nie rozmawiał?
Kręcę głową.
— Kim jest Ty? Czy nikt tu nie może mieć
zwyczajnego, polskiego imienia?
— Spójrz na swoją plakietkę —
sugeruje.
Odwracam ją, po czym zaczynam czytać: Imię:
ANGELI; Nazwisko: VIVERE; Strona: Lux; Rasa: człowiek, śmiertelny; Wiek:
szesnaście; Przedział: SAMOBÓJSTWO.
— Kto ma tak upośledzone poczucie humoru
i... — Gestykuluję żywo rękoma, nie mogąc się wysłowić. — Rozmach?
— Bóg — mruczy nieśmiało Iker i
pociąga nosem. — Co wiesz?
Pierwsze pytanie, na które znam
odpowiedź — kulawy progres.
— Nic. Wprost cudownie — sarkam i
zaciskam usta, myśląc gorączkowo.
Świat jest dziwny. Ludzie częściej określają
coś jako wspaniałe z ironią niż szczerze.
— Jest tu telefon? Chciałabym do kogoś
zadzwonić — dopowiadam, nim dostaję odpowiedź.
— Przykro mi — mówi tylko Arcana,
wyciągając do mnie rękę. Ogląda się jeszcze za siebie. — Czy jesteś w
stanie mi zaufać?
— Wprawdzie nie wyglądasz na kogoś, kto
pija krew z dziecięcych czaszek, ale to może właśnie powód, by cię podejrzewać?
Chłopak przewraca oczami, ale uśmiecha się
jeszcze szerzej, przyglądając mi się z rozbawieniem. W jego tęczówkach tańczą
radosne ogniki.
— Za dużo slasherów —
diagnozuje z miną znawcy.
— Za dużo slasherów —
wyrażam aprobatę powtórzeniem. — Wróćmy do korzeni... Przytulasz mnie na
powitanie jak dobrą przyjaciółkę, na dodatek znasz moje imię, teraz i zapewne
też nazwisko, może już znałeś wcześniej. Dlaczego, skąd?
Czekając na odpowiedź, zaczynam liczyć
palce u swoich dłoni. Nieustannie myślę o enigmatycznej recepcjonistce, nie
daje mi ona spokoju. Stiles Stilinski z Teen
Wolf wiedział, że śni po
dodatkowych palcach. I tym, że nie mógł nic przeczytać. Ślepy trop. Jestem zbyt
podatna na wszelkie rozpraszacze. Z powrotem całą swą uwagę skupiam na Arcanie,
który nadal trzyma wyciągniętą dłoń w niemym i cierpliwym oczekiwaniu.
— Na wszystko przyjdzie czas, na
tłumaczenia również. Tak będzie szybciej — objaśnia pokrótce, a ja, mimo
że znów nic nie rozumiem, zaciskam palce na jego nadgarstku.
— Co wy wszyscy macie z tym łapaniem się za
ręce? — wzdycham jeszcze.
Coś raptownie podrywa mnie do góry jak
szmacianą lalkę. Otwieram szeroko usta, ale jestem zbyt przerażona i
zaskoczona, by krzyknąć. Brakuje mi gruntu pod stopami, ale cudem utrzymuję się
na nogach. Nie upadam, choć przeczy to wszelakiej logice. Instynktownie
poruszam kończynami w desperacji, jak dziecko, u którego nie zanikł jeszcze
odruch stąpania. Moja dłoń kurczowo trzyma się nadgarstka Ikera. Obraz staje
się niewyraźny, zasnuty mgłą, więc kilkakrotnie mrugam. Czuję chłodny,
nieprzyjemny powiew. I skręcające się wnętrzności. Zamykam oczy jak przy ostrym
wietrze rozrzucającym ziarna piasku. Słyszę maskujący niejasne odgłosy,
subtelny szum.
Po chwili upadam na kolana, niemal
zdzierając skórę na nich o rozłożoną na podłodze wykładzinę. Unoszę powieki,
nie chcąc zostać jeszcze bardziej zaskoczona przez kolejny ewenement. Żołądek
podjeżdża mi do gardła, czuję dławiącą żółć. Telepię się znacznie przez
przechodzącą falę torsji. Iker, klękając obok, wręcza papierową torbę.
Wymiotuję do niej natychmiast, prawie się krztusząc. Potem zaczynam ostro
kaszleć. Nadal mnie mdli, ale pluję już jedynie gorzką śliną, chcąc pozbyć się
wstrętnego posmaku goryczy z języka.
Towarzysz kładzie dłoń na moim karku, ale
szybko ją odsuwa, jakby przypomniał sobie, że widzę go, prawdopodobnie,
pierwszy raz w życiu.
— Utrzymujące się nadal czynności życiowe.
Skądś to znam — wzdycha, wstając, po czym, już wyprostowany, ciągnie mnie
delikatnie za sobą.
Ocierając mokre usta, próbuję wybadać,
gdzie się właśnie znajduję. Bardzo bliźniaczy korytarz... ale jednak inny.
Jestem krucha jak porcelanowy aniołek. Wzdrygam się, widząc wymiociny na
końcówkach włosów. Brudną dłoń wycieram o papierową torbę, nie mając nic innego
pod ręką, co idzie dość opornie. Następnie wrzucam ją do stojącego w kącie kosza.
Rozprostowuję posklejane palce, mało przekonująco udając, że nie czuję
wstrętnego zapachu.
Rozglądam się dokładniej — sceneria
rzeczywiście nie różni się wiele od poprzedniej. Nie dostrzegam jednak żadnej
nowej istoty, czy to żywej, czy rzekomo martwej. Niemal nic nie zakłóca błogiej
ciszy.
Utrzymujące się nadal czynności życiowe...
Z przerażeniem spostrzegam, że Arcana nie oddycha — nie mógłby tego robić
aż tak cicho przez dłuższy czas.
— Co to miało być? — wyduszam z
siebie, gdy mija pierwszy szok i przypominam sobie, jak ubierać słowa w zdania
i je wypowiadać.
Wciąż mi niedobrze, dyszę spazmatycznie jak
po wykańczającym maratonie — stanowię zupełne przeciwieństwo towarzysza.
— Teleportacja. — Iker uśmiecha się
pokrzepiająco.
Teleportacja, deportacja — typowe, ale
dla filmu, książki. To tylko niewiele mniej przerażające od otwierania
magicznych portali.
— Niech zgadnę... przyzwyczaję się?
Chłopak nawet nie musi odpowiadać, bo
wszystko widzę w jego oczach. Zastanawiam się, po co mnie tu zabrał — chyba
już nie warto, jakim cudem. Spustoszenie jest niepokojące, ale staram się
panować nad emocjami i nie okazywać strachu. Skoro, jak twierdzą, nie żyję, co
mogą mi zrobić? Boże, jaka taktyka, szczyt inteligencji.
Obejmuję się ramionami i przygryzam dolną wargę,
w skupieniu wpatrując się w jeden z wiszących na korkowej tablicy, sporych
plakatów. Przedstawia on trywialną personifikację śmierci, czyli upiornego
kosiarza. W pewnym stopniu przypomina mi zakapturzonego znajomego, który
wprawdzie, dzięki Bogu, kosy do dyspozycji nie miał. U góry afiszu widnieje
ozdobiony pajęczynami tytuł Cordragon.
Coś ze smokiem? Serce? Serce smoka? Chyba tak.
Arcana łapie mnie nagle za nadgarstek i
pociąga za sobą. Widzę, że trafiłam do istnego raju dla osób z rozległą strefą
osobistą — tylko tańczyć... danse
macabre. Chłopak musi mieć długie nogi, bo robi duże kroki, więc
standardowo niemal truchtam, by nie zostać daleko w tyle. Ten dzień naprawdę
bije rekordy dziwności i mało co może mnie jeszcze zaskoczyć. Zapewne właśnie
wykrakałam i to dopiero początek wszelkich rewelacji, które mi zaserwują.
Iker zatrzymuje się przy sali
operacyjnej — gdyby nie niecodzienna sytuacja, byłabym ciekawa, jak to
miejsce prezentuje się od kuchni. Arcana czujnie ogarnia spojrzeniem okolicę.
Gdy nikogo nie zauważa, cicho otwiera podwójne, oszklone drzwi i ruchem głowy
sugeruje, bym dalej podążała za nim. Porusza się bezszelestnie jak kot, cały
trud psuje moje człapanie się.
Waham się przez dłuższą chwilę, ale w końcu
zwycięża ciekawość i poczucie bezradności — przekraczam próg. Na korytarzu
zostawiam dziewczynę nieufającą nikomu i ośmielam się zaryzykować. Żywię
doprawdy głęboką a głęboką nadzieję, że Ikera nie fascynuje nic pokroju lobotomii. To, że
swego czasu szalałam na punkcie Lotu
nad kukułczym gniazdem, nie oznacza, że marzy mi się koniec w stylu
głównego bohatera.
Obserwuję nowe, mniej schematyczne
pomieszczenie. Ściany pokrywa jasna farba w przyjemnym dla oka, turkusowym
kolorze. Stąpam po wykładzinie w zbliżonym odcieniu. Z sufitu zwisają
imponujące pajęczyny — na szczęście nie mam arachnofobii i nie zaczynam
świrować na myśl o znajdujących się w pobliżu pająkach.
Kicham przez nagromadzony wszędzie kurz, a
mój przewodnik natychmiast wyskakuje z sympatycznym na zdrowie. Obszerny stół
operacyjny zakrywa niebieska narzuta. Niesłychanie kusi mnie, by pod nią
zajrzeć, ale trzymam ręce przy sobie. Z wysokich lamp padają snopy światła,
umożliwiając widzenie w pomieszczeniu bez okien. Na stoliku leży samotny,
pokryty rdzą skalpel. Innych przyrządów nie widzę. Wtem wyczuwam wybrzuszenie
pod podeszwą buta — nadeptuję na pincetę, równie starą i nie do użytku. W
kącie walają się potłuczone probówki, jak po wybuchu złości szalonego naukowca.
Przechodzę dalej, po czym ląduję w wąskim
korytarzu. Na szczęście nie jest długi. Z kolei trafiam do niewielkiego pomieszczenia z umywalkami i
lustrami. W jednym ze zlewów leży sterta masek i czepków chirurgicznych.
Widnieje na nich miedziano-brązowa, zakrzepła krew. Pokrywające ściany,
granatowe kafelki popękały. Część z nich już nawet odpadła. Jest w tym miejscu
coś tajemniczego, do odkrycia. Omijam stłuczoną żarówkę i podchodzę bliżej
Ikera.
Chłopak przesuwa stojące w kącie łóżko na
kółkach i zrzuca na podłogę wszystko, co się na nim znajduje: torbę, kilka par
nożyc, adidasy i stos gazet. Następnie wskakuje na mebel, który instynktownie
przytrzymuję ze względu na jego niestabilność.
— Dziękuję — Iker reaguje zapewne
równie machinalnie, wysyłając mi promienny uśmiech. Tak bardzo wzbudzający
zaufanie i przypominający o tacie.
Dostrzegam obiekt zainteresowania
towarzysza. Młodzieniec wyjmuje kwadratową przykrywę i odkłada na bok. Ocenia
wymiary szybu wentylacyjnego, a ja modlę się żarliwie, by nie kazał mi tam
wejść, bo zejdę na zawał.
— Zaczekasz tutaj? — pyta Arcana,
odwróciwszy się. W jego oczach widzę olbrzymią desperację. Kiwam głową, choć
nie mam pewności, co zrobię. — Nawet wielki Ty Artificem nie jest w stanie
dostać się tu bez pomocy z wewnątrz. — Nie czekając na moją reakcję,
wyjmuje latarkę z zaskakująco dużej kieszeni spodni i, trzymając ją kurczowo w
dłoni, znika w tunelu. — Zajmie nam to góra piętnaście minut!
Aha? Nie rozumiem go, więc nie odpowiadam,
tylko ponawiam oględziny miejsca, w którym się znalazłam. Nie lubię siedzieć
bezczynnie, przez co zaczynam szukać przydatnych rzeczy. Nigdy nie wiadomo,
z czym przyjdzie się zmierzyć. Żałuję, że nie mam spodni do kompletu jak Arcana,
tylko długą szatę bez kieszeni. Muszę więc sobie jakoś radzić bez nich.
Zgarniam parę nożyczek — są wprawdzie niewielkie, ale ostre, zatem
użyteczne i przynajmniej łatwe do ukrycia. Zabieram kilka masek chirurgicznych,
przezorny zawsze ubezpieczony. Jedną z nich upycham pod stanik, na wszelki
wypadek.
Zdejmuję z łóżka dużą torbę i zaglądam do
niej. Nic interesującego: pełno dokumentów, chusteczki higieniczne i pusty blok.
Wyrzucam jej zawartość obok, zamierzam dokładniej przejrzeć wszystko później.
Wkładam natomiast nożyczki i resztę masek, a po chwili zwątpienia także paczkę
chusteczek. Adidasy są o wiele za duże... miniaturowe kajaki. Chyba już lepiej
chodzić boso. Otwieram stojącą w rogu szafę i znajduję kilka półlitrowych
butelek wody mineralnej. Szukam daty ważności, a gdy starania nie owocują,
wylewam wodę do zlewu, po czym zastępuję ją świeżą. Nie mam zamiaru pić, dopóki
naprawdę nie dokuczy mi pragnienie. Może być skażona, zanieczyszczona, Bóg wie
co.
Zawieszam torbę na ramieniu, jest lekka. Po
części to dobrze, po części źle. Przydałoby się trochę jedzenia —
przeczuwam, że niedługo zacznie mi burczeć w brzuchu. Nie pogardziłabym
apteczką, gdzieś muszą przecież być jakieś bandaże, woda utleniona, cokolwiek.
To cud, że znalazłam chociaż wodę. Iker mówił coś o utrzymujących się przez
pewien czas czynnościach życiowych. Nie mogę bagatelizować takich ostrzeżeń
mimo ich niedorzeczności. Nigdy nie mów nigdy.
Podchodzę do jednej z umywalek i spoglądam
w wiszące nad nią lustro. Wyglądam koszmarnie, jak zombi. Jestem jeszcze
bledsza niż zwykle, mam zaczerwienione i podkrążone oczy oraz sine usta.
Krótkie włosy są nastroszone i przetłuszczone zarazem — przygładzam je
nieznacznie i poprawiam grzywkę, by nie zaburzała pola widzenia. Przetarłabym
twarz zimną wodą dla orzeźwienia, lecz marznę już wystarczająco, więc bez żalu
rezygnuję z tego pomysłu.
Powracam myślami do dziewczyny z bliznami
na nadgarstkach, która prawdopodobnie podcięła sobie żyły. Podejrzliwie
przypatruję się swojej skórze. Nic nie stracę, a może się uspokoję. Nie szukam
oznak świadczących o tym, że się powiesiłam lub także pocięłam. Jestem zbyt
wielkim tchórzem na takie akty, towarzyszący im ból skutecznie odwiódłby mnie
od podobnych zamiarów. Broń bądź tabletki połączone z alkoholem znajdują się o
wiele wyżej na liście.
Potrząsam głową, to wszystko nie może być
prawdą. Teleportacja wydawała się realna, ale nie sprawiła, że uwierzyłam w
resztę. Nigdy nie targnęłabym się na własne życie, powinnam mieć taką pewność.
Powinnam.
Podwijam długą szatę, a moją uwagę przykuwa
zabliźniona rana na lewym boku. Jednak... Kładę na niej dłoń, po czym
przyduszam. Przez chwilę czuję, jakbym znalazła się w innym miejscu, w
przeszłości. Łzy napływają mi do oczu, kiedy patrzę na sztylet zadający ranę i
wypływającą krew. Mój język staje się twardy, jakbym
miała w ustach knebel.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Zostaw po sobie coś więcej, a obiecuję, że nie tylko ja na tym zyskam.