sobota, 11 marca 2017

2. Strusie

Wciąż odczuwam chłód, więc, obejmując się ramionami, opuszkami palców gładzę wyskakującą na nich gęsią skórkę. Znów się odwracam, niepewna słuszności swych poczynań. Nie wiem, co chciałam zobaczyć. Waham się nieskończenie wiele razy. Zdezorientowanie osiąga apogeum, kiedy nie widzę za sobą drzwi, przez które tu weszłam. Mam wrażenie, że gdy wykonam kolejny krok, grunt osunie mi się spod stóp. Chwieję się niebezpiecznie na wiotkich nogach, jedną ręką podtrzymując się ściany. 
Do moich uszu niespodziewanie dociera gwar — jakbym wyszła z dźwiękoszczelnego pokoju. Mijają mnie ludzie, ubrani jak ja, nieobecni. Snują się po korytarzu niczym zjawy, widocznie bez celu. Nic nie mówią, a ich beznamiętne twarze przypominają zimnokrwiste maski. Pytam się kilkokrotnie o drogę, starając się być miła, bo kto wie, jak mogą zareagować. Nikt nie odpowiada, nawet nie zwracają na mnie najmniejszej uwagi — jakbym mówiła do ściany. Żadnej reakcji, zupełnie. Nie powinnam się nad sobą użalać, wiem, muszę wciąć się jak najprędzej w garść. Otrzeć łzy z policzków i unieść dumnie głowę. To jedyna droga, którą warto podążać, nawet kulejąc. Z pewnością mam wiele ze zbitego psa z podkulonym ogonem.
Okazuje się, że za zakrętem znajduje się jeszcze większa grupa ludzi. Niektórzy zachowują się naprawdę dziwacznie — piątka — jak w kiepskim horrorze. Jestem z tych, co w jakimś stopniu uważają, że to właśnie one są najlepsze. 
Towarzysze stoją na przykład w całkowitym bezruchu, jakby popadli w katatonię i pomylili miejsce z Eichen House. Inni tworzą długą, krętą kolejkę, której początek sięga recepcji. Zwrócić się o pomoc do siedzącej przy niej kobiety? Dlaczego nie?
Jednak, gdy tylko robię drobny krok w tamtą stronę, spogląda na mnie groźnie kilku funkcjonariuszy. Mają na sobie czarne uniformy, z ręki do ręki przekładają policyjne pałki. Unoszę ręce w poddańczym geście i posłusznie drepczę na koniec kolejki, woląc nie myśleć o panujących tu zasadach. Czuję się jak protagonistka fantasy niskiej klasy, która nie chce uwierzyć w magię, przez co jeszcze bardziej komplikuje sobie, i innym, życie, odwlekając to, co i tak nieuniknione.
Przede mną ustawiła się wysoka, smukła dziewczyna o długich blond lokach. Uparcie wpatruje się w swoje nadgarstki. Stoję tak blisko, że widzę świeże blizny na nich. Nawet gdyby nie napis na drzwiach, domyśliłabym się, o co chodzi. Samobójstwo... Co to wszystko może oznaczać? Naprawdę powinnam się bać? Czuję czyjąś dłoń na ramieniu, więc instynktownie się odwracam. 
Uśmiecha się do mnie całkiem sympatyczny brunet. Zza okularów z grubymi, czarnymi oprawkami jego błękitne oczy lustrują moją osobę. Cera chłopaka jest blada, ale nie trupio-blada jak u mężczyzny w pelerynie. Wszystkie elementy niemal składają się na mojego ojca. Na Boga, tak bardzo go przypomina... Czuję bolesne ukłucie w sercu na wspomnienie rodziny. Gdzie jesteście?
Nie ruszam się nawet, gdy nagle nieznajomy młodzieniec mnie przytula. Delikatnie, niemal z matczyną czułością. Dzięki temu nie mam wrażenia, że zaraz wbije mi sztylet między żebra. Odsuwam się dopiero po chwili, czując się nieswojo i mając duszności. Nie lubię, gdy ktoś przekracza moją rozległą strefę osobistą. Chłopak przeprasza mnie speszony, ale nie przestaje się uśmiechać. Emanuje od niego ulga. Zupełnie nie wiem, jak to odebrać, zareagować. Próba dokonania brutalnego mordu mniej by mnie zaskoczyła. I zdeprymowała. 
Wracamy do kontaktujących. W oczy rzuca mi się plakietka na jego ciemnoniebieskiej koszulce, przypominającej moją szatę. Tylko że ja nie dostałam spodni. Odczytuję jedynie zapisane największą czcionką: IKER ARCANA. 
— Znamy się? — pytam z inteligencją i wdziękiem kalarepy. 
— To skomplikowane — wyjaśnia. — Ach, Lena, tamujesz przejście. 
Zanim mam okazję spytać, skąd zna moje imię, ponownie napotykam nieprzyjemne spojrzenia uzbrojonych ochroniarzy. Wybrzuszenia w ich kieszeniach sugerują, że mają w zanadrzu bardziej śmiercionośną broń, niż wcześniej myślałam. Stękając, odwracam się machinalnie na pięcie. Niemal wywracam się do tyłu, gdy spostrzegam, że znajduję się tuż przed recepcjonistką. Miewam idiotyczne sny...
Szczerze się nieumyślnie, obserwując kobietę w średnim wieku. Ma turkusowe włosy spięte w niedbały kok na czubku głowy i oczy tego samego koloru. Czyżby soczewki? Pracownica nie zwraca na mnie uwagi — skupiona pisze w zeszycie. Jedną dłonią wystukuje o blat melodię, która wydaje się znajoma. Kiedy coś wyraźnie nie gra, liczę palce kobiety. Sześć. Choroba? Operacja? Powtarzam tę czynność parokrotnie, z pewnością komicznie wytrzeszczając oczy. W tym zagubieniu stanowiłabym niezłą atrakcję dla spragnionych wrażeń turystów. 
Recepcjonistka wychyla się i przykleja mi na piersi plakietkę z moim zdjęciem i danymi osobowymi. Uśmiecha się na siłę, ukazując szereg drobnych zębów z uszkodzonym szkliwem. Ruchem ręki pokazuje, bym ustąpiła miejsca pozostałym oczekującym. Traktuje mnie jak straszną egoistkę.
— Ale... — Nie mam szansy nawet dokończyć, bo grozi wezwaniem ochroniarzy. Nie omieszka także westchnąć z zażenowaniem.
Odchodzę, modląc się, by tajemniczy Iker Arcana nie zniknął jak jego zakapturzony poprzednik. Ogarniają mnie złe przeczucia, ale, o dziwo, brunet sam mnie znajduje. Czekam, aż się odezwie — mam cichą nadzieję, że okaże się względnie normalny. Tak, przydałoby się chociażby trochę normalności.
— Za dużo wrażeń? — chłopak zaczyna od retorycznego pytania. — Pewnie Ty jeszcze z tobą nie rozmawiał?
Kręcę głową.
— Kim jest Ty? Czy nikt tu nie może mieć zwyczajnego, polskiego imienia?
— Spójrz na swoją plakietkę — sugeruje. 
Odwracam ją, po czym zaczynam czytać: Imię: ANGELI; Nazwisko: VIVERE; Strona: Lux; Rasa: człowiek, śmiertelny; Wiek: szesnaście; Przedział: SAMOBÓJSTWO.
— Kto ma tak upośledzone poczucie humoru i... — Gestykuluję żywo rękoma, nie mogąc się wysłowić. — Rozmach?
— Bóg — mruczy nieśmiało Iker i pociąga nosem. — Co wiesz?
Pierwsze pytanie, na które znam odpowiedź — kulawy progres.
— Nic. Wprost cudownie — sarkam i zaciskam usta, myśląc gorączkowo. 
Świat jest dziwny. Ludzie częściej określają coś jako wspaniałe z ironią niż szczerze. 
— Jest tu telefon? Chciałabym do kogoś zadzwonić — dopowiadam, nim dostaję odpowiedź.
— Przykro mi — mówi tylko Arcana, wyciągając do mnie rękę. Ogląda się jeszcze za siebie. — Czy jesteś w stanie mi zaufać?
— Wprawdzie nie wyglądasz na kogoś, kto pija krew z dziecięcych czaszek, ale to może właśnie powód, by cię podejrzewać?
Chłopak przewraca oczami, ale uśmiecha się jeszcze szerzej, przyglądając mi się z rozbawieniem. W jego tęczówkach tańczą radosne ogniki. 
— Za dużo slasherów — diagnozuje z miną znawcy.
— Za dużo slasherów — wyrażam aprobatę powtórzeniem. — Wróćmy do korzeni... Przytulasz mnie na powitanie jak dobrą przyjaciółkę, na dodatek znasz moje imię, teraz i zapewne też nazwisko, może już znałeś wcześniej. Dlaczego, skąd?
Czekając na odpowiedź, zaczynam liczyć palce u swoich dłoni. Nieustannie myślę o enigmatycznej recepcjonistce, nie daje mi ona spokoju. Stiles Stilinski z Teen Wolf wiedział, że śni po dodatkowych palcach. I tym, że nie mógł nic przeczytać. Ślepy trop. Jestem zbyt podatna na wszelkie rozpraszacze. Z powrotem całą swą uwagę skupiam na Arcanie, który nadal trzyma wyciągniętą dłoń w niemym i cierpliwym oczekiwaniu.
— Na wszystko przyjdzie czas, na tłumaczenia również. Tak będzie szybciej — objaśnia pokrótce, a ja, mimo że znów nic nie rozumiem, zaciskam palce na jego nadgarstku.
— Co wy wszyscy macie z tym łapaniem się za ręce? — wzdycham jeszcze.
Coś raptownie podrywa mnie do góry jak szmacianą lalkę. Otwieram szeroko usta, ale jestem zbyt przerażona i zaskoczona, by krzyknąć. Brakuje mi gruntu pod stopami, ale cudem utrzymuję się na nogach. Nie upadam, choć przeczy to wszelakiej logice. Instynktownie poruszam kończynami w desperacji, jak dziecko, u którego nie zanikł jeszcze odruch stąpania. Moja dłoń kurczowo trzyma się nadgarstka Ikera. Obraz staje się niewyraźny, zasnuty mgłą, więc kilkakrotnie mrugam. Czuję chłodny, nieprzyjemny powiew. I skręcające się wnętrzności. Zamykam oczy jak przy ostrym wietrze rozrzucającym ziarna piasku. Słyszę maskujący niejasne odgłosy, subtelny szum. 
Po chwili upadam na kolana, niemal zdzierając skórę na nich o rozłożoną na podłodze wykładzinę. Unoszę powieki, nie chcąc zostać jeszcze bardziej zaskoczona przez kolejny ewenement. Żołądek podjeżdża mi do gardła, czuję dławiącą żółć. Telepię się znacznie przez przechodzącą falę torsji. Iker, klękając obok, wręcza papierową torbę. Wymiotuję do niej natychmiast, prawie się krztusząc. Potem zaczynam ostro kaszleć. Nadal mnie mdli, ale pluję już jedynie gorzką śliną, chcąc pozbyć się wstrętnego posmaku goryczy z języka. 
Towarzysz kładzie dłoń na moim karku, ale szybko ją odsuwa, jakby przypomniał sobie, że widzę go, prawdopodobnie, pierwszy raz w życiu.
— Utrzymujące się nadal czynności życiowe. Skądś to znam — wzdycha, wstając, po czym, już wyprostowany, ciągnie mnie delikatnie za sobą. 
Ocierając mokre usta, próbuję wybadać, gdzie się właśnie znajduję. Bardzo bliźniaczy korytarz... ale jednak inny. Jestem krucha jak porcelanowy aniołek. Wzdrygam się, widząc wymiociny na końcówkach włosów. Brudną dłoń wycieram o papierową torbę, nie mając nic innego pod ręką, co idzie dość opornie. Następnie wrzucam ją do stojącego w kącie kosza. Rozprostowuję posklejane palce, mało przekonująco udając, że nie czuję wstrętnego zapachu. 
Rozglądam się dokładniej — sceneria rzeczywiście nie różni się wiele od poprzedniej. Nie dostrzegam jednak żadnej nowej istoty, czy to żywej, czy rzekomo martwej. Niemal nic nie zakłóca błogiej ciszy.
Utrzymujące się nadal czynności życiowe... Z przerażeniem spostrzegam, że Arcana nie oddycha — nie mógłby tego robić aż tak cicho przez dłuższy czas. 
— Co to miało być? — wyduszam z siebie, gdy mija pierwszy szok i przypominam sobie, jak ubierać słowa w zdania i je wypowiadać. 
Wciąż mi niedobrze, dyszę spazmatycznie jak po wykańczającym maratonie — stanowię zupełne przeciwieństwo towarzysza.
— Teleportacja. — Iker uśmiecha się pokrzepiająco.
Teleportacja, deportacja — typowe, ale dla filmu, książki. To tylko niewiele mniej przerażające od otwierania magicznych portali. 
— Niech zgadnę... przyzwyczaję się?
Chłopak nawet nie musi odpowiadać, bo wszystko widzę w jego oczach. Zastanawiam się, po co mnie tu zabrał — chyba już nie warto, jakim cudem. Spustoszenie jest niepokojące, ale staram się panować nad emocjami i nie okazywać strachu. Skoro, jak twierdzą, nie żyję, co mogą mi zrobić? Boże, jaka taktyka, szczyt inteligencji.
Obejmuję się ramionami i przygryzam dolną wargę, w skupieniu wpatrując się w jeden z wiszących na korkowej tablicy, sporych plakatów. Przedstawia on trywialną personifikację śmierci, czyli upiornego kosiarza. W pewnym stopniu przypomina mi zakapturzonego znajomego, który wprawdzie, dzięki Bogu, kosy do dyspozycji nie miał. U góry afiszu widnieje ozdobiony pajęczynami tytuł Cordragon. Coś ze smokiem? Serce? Serce smoka? Chyba tak.
Arcana łapie mnie nagle za nadgarstek i pociąga za sobą. Widzę, że trafiłam do istnego raju dla osób z rozległą strefą osobistą — tylko tańczyć... danse macabre. Chłopak musi mieć długie nogi, bo robi duże kroki, więc standardowo niemal truchtam, by nie zostać daleko w tyle. Ten dzień naprawdę bije rekordy dziwności i mało co może mnie jeszcze zaskoczyć. Zapewne właśnie wykrakałam i to dopiero początek wszelkich rewelacji, które mi zaserwują. 
Iker zatrzymuje się przy sali operacyjnej — gdyby nie niecodzienna sytuacja, byłabym ciekawa, jak to miejsce prezentuje się od kuchni. Arcana czujnie ogarnia spojrzeniem okolicę. Gdy nikogo nie zauważa, cicho otwiera podwójne, oszklone drzwi i ruchem głowy sugeruje, bym dalej podążała za nim. Porusza się bezszelestnie jak kot, cały trud psuje moje człapanie się. 
Waham się przez dłuższą chwilę, ale w końcu zwycięża ciekawość i poczucie bezradności — przekraczam próg. Na korytarzu zostawiam dziewczynę nieufającą nikomu i ośmielam się zaryzykować. Żywię doprawdy głęboką a głęboką nadzieję, że Ikera nie fascynuje nic pokroju lobotomii. To, że swego czasu szalałam na punkcie Lotu nad kukułczym gniazdem, nie oznacza, że marzy mi się koniec w stylu głównego bohatera.
Obserwuję nowe, mniej schematyczne pomieszczenie. Ściany pokrywa jasna farba w przyjemnym dla oka, turkusowym kolorze. Stąpam po wykładzinie w zbliżonym odcieniu. Z sufitu zwisają imponujące pajęczyny — na szczęście nie mam arachnofobii i nie zaczynam świrować na myśl o znajdujących się w pobliżu pająkach. 
Kicham przez nagromadzony wszędzie kurz, a mój przewodnik natychmiast wyskakuje z sympatycznym na zdrowie. Obszerny stół operacyjny zakrywa niebieska narzuta. Niesłychanie kusi mnie, by pod nią zajrzeć, ale trzymam ręce przy sobie. Z wysokich lamp padają snopy światła, umożliwiając widzenie w pomieszczeniu bez okien. Na stoliku leży samotny, pokryty rdzą skalpel. Innych przyrządów nie widzę. Wtem wyczuwam wybrzuszenie pod podeszwą buta — nadeptuję na pincetę, równie starą i nie do użytku. W kącie walają się potłuczone probówki, jak po wybuchu złości szalonego naukowca.
Przechodzę dalej, po czym ląduję w wąskim korytarzu. Na szczęście nie jest długi. Z kolei trafiam do niewielkiego pomieszczenia z umywalkami i lustrami. W jednym ze zlewów leży sterta masek i czepków chirurgicznych. Widnieje na nich miedziano-brązowa, zakrzepła krew. Pokrywające ściany, granatowe kafelki popękały. Część z nich już nawet odpadła. Jest w tym miejscu coś tajemniczego, do odkrycia. Omijam stłuczoną żarówkę i podchodzę bliżej Ikera. 
Chłopak przesuwa stojące w kącie łóżko na kółkach i zrzuca na podłogę wszystko, co się na nim znajduje: torbę, kilka par nożyc, adidasy i stos gazet. Następnie wskakuje na mebel, który instynktownie przytrzymuję ze względu na jego niestabilność.
— Dziękuję — Iker reaguje zapewne równie machinalnie, wysyłając mi promienny uśmiech. Tak bardzo wzbudzający zaufanie i przypominający o tacie. 
Dostrzegam obiekt zainteresowania towarzysza. Młodzieniec wyjmuje kwadratową przykrywę i odkłada na bok. Ocenia wymiary szybu wentylacyjnego, a ja modlę się żarliwie, by nie kazał mi tam wejść, bo zejdę na zawał.
— Zaczekasz tutaj? — pyta Arcana, odwróciwszy się. W jego oczach widzę olbrzymią desperację. Kiwam głową, choć nie mam pewności, co zrobię. — Nawet wielki Ty Artificem nie jest w stanie dostać się tu bez pomocy z wewnątrz. — Nie czekając na moją reakcję, wyjmuje latarkę z zaskakująco dużej kieszeni spodni i, trzymając ją kurczowo w dłoni, znika w tunelu. — Zajmie nam to góra piętnaście minut!
Aha? Nie rozumiem go, więc nie odpowiadam, tylko ponawiam oględziny miejsca, w którym się znalazłam. Nie lubię siedzieć bezczynnie, przez co zaczynam szukać przydatnych rzeczy. Nigdy nie wiadomo, z czym przyjdzie się zmierzyć. Żałuję, że nie mam spodni do kompletu jak Arcana, tylko długą szatę bez kieszeni. Muszę więc sobie jakoś radzić bez nich. Zgarniam parę nożyczek — są wprawdzie niewielkie, ale ostre, zatem użyteczne i przynajmniej łatwe do ukrycia. Zabieram kilka masek chirurgicznych, przezorny zawsze ubezpieczony. Jedną z nich upycham pod stanik, na wszelki wypadek. 
Zdejmuję z łóżka dużą torbę i zaglądam do niej. Nic interesującego: pełno dokumentów, chusteczki higieniczne i pusty blok. Wyrzucam jej zawartość obok, zamierzam dokładniej przejrzeć wszystko później. Wkładam natomiast nożyczki i resztę masek, a po chwili zwątpienia także paczkę chusteczek. Adidasy są o wiele za duże... miniaturowe kajaki. Chyba już lepiej chodzić boso. Otwieram stojącą w rogu szafę i znajduję kilka półlitrowych butelek wody mineralnej. Szukam daty ważności, a gdy starania nie owocują, wylewam wodę do zlewu, po czym zastępuję ją świeżą. Nie mam zamiaru pić, dopóki naprawdę nie dokuczy mi pragnienie. Może być skażona, zanieczyszczona, Bóg wie co.
Zawieszam torbę na ramieniu, jest lekka. Po części to dobrze, po części źle. Przydałoby się trochę jedzenia — przeczuwam, że niedługo zacznie mi burczeć w brzuchu. Nie pogardziłabym apteczką, gdzieś muszą przecież być jakieś bandaże, woda utleniona, cokolwiek. To cud, że znalazłam chociaż wodę. Iker mówił coś o utrzymujących się przez pewien czas czynnościach życiowych. Nie mogę bagatelizować takich ostrzeżeń mimo ich niedorzeczności. Nigdy nie mów nigdy.
Podchodzę do jednej z umywalek i spoglądam w wiszące nad nią lustro. Wyglądam koszmarnie, jak zombi. Jestem jeszcze bledsza niż zwykle, mam zaczerwienione i podkrążone oczy oraz sine usta. Krótkie włosy są nastroszone i przetłuszczone zarazem — przygładzam je nieznacznie i poprawiam grzywkę, by nie zaburzała pola widzenia. Przetarłabym twarz zimną wodą dla orzeźwienia, lecz marznę już wystarczająco, więc bez żalu rezygnuję z tego pomysłu.
Powracam myślami do dziewczyny z bliznami na nadgarstkach, która prawdopodobnie podcięła sobie żyły. Podejrzliwie przypatruję się swojej skórze. Nic nie stracę, a może się uspokoję. Nie szukam oznak świadczących o tym, że się powiesiłam lub także pocięłam. Jestem zbyt wielkim tchórzem na takie akty, towarzyszący im ból skutecznie odwiódłby mnie od podobnych zamiarów. Broń bądź tabletki połączone z alkoholem znajdują się o wiele wyżej na liście. 
Potrząsam głową, to wszystko nie może być prawdą. Teleportacja wydawała się realna, ale nie sprawiła, że uwierzyłam w resztę. Nigdy nie targnęłabym się na własne życie, powinnam mieć taką pewność.
Powinnam.
Podwijam długą szatę, a moją uwagę przykuwa zabliźniona rana na lewym boku. Jednak... Kładę na niej dłoń, po czym przyduszam. Przez chwilę czuję, jakbym znalazła się w innym miejscu, w przeszłości. Łzy napływają mi do oczu, kiedy patrzę na sztylet zadający ranę i wypływającą krew. Mój język staje się twardy, jakbym miała w ustach knebel. 
A co to miało być? Z pewnością nie zaliczyłabym pomysłu do najbystrzejszych. Istne wariactwo. Opieram się o umywalkę, dysząc ciężko. Jestem tu. W dziwnym pomieszczeniu dla chirurgów. Sama. Rana już się zabliźniła. Wszystko w porządku, prawda?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Zostaw po sobie coś więcej, a obiecuję, że nie tylko ja na tym zyskam.

SZABLON WYKONANY PRZEZ TYLER DLA BLOGA
http://cordragon.blogspot.com/